W daleki świat wyruszyłem przez Berlin. Tam wciąż stał mur
Za murem, może sto metrów od ścian wagonu, był świat, na który zza lekka przymglonych szyb tęsknie spoglądały oczy moich niemieckich współpasażerów. I moje.
To był grudzień 1988 roku. Musiało być przed Bożym Narodzeniem, bo na święta na pewno byłem już w domu.
Byłem tak podekscytowany tą podróżą, że co chwila sprawdzałem, czy w bagażu na pewno mam paszport. Mój pierwszy w życiu paszport. Z bardzo młodym mną na zdjęciu i orzełkiem na okładce jeszcze bez korony. Jechałem do Berlina, mojej pierwszej w życiu „zagranicy”.
W Berlinie miał na mnie czekać tata, bo parę miesięcy wcześniej zaczął tam pracę. Nie jechałem sam. Miałem eskortę w postaci żony znajomego mojego taty. Znajomy pracował z tatą.
Były to czasy, gdy w Polsce konała komuna. W krajobrazie dominowała szarzyzna, zniechęcenie, nuda, choć czuć już było, że niebawem coś się wydarzy. Musiało się wydarzyć i wydarzyło parę miesięcy później, ale nie o tym jest ta historia.
Do bagażu zabrałem zapasowe skarpetki, bieliznę, jakieś koszulki, dodatkowe spodnie i sweter, bo zima. Mnie było gorąco od nadmiaru wrażeń.
Niemieckiego nie znałem ni w ząb. W liceum wybrałem angielski. W zapasie był bardzo kulawy rosyjski i strzępy łaciny, bo jako zatwardziały humanista i zagorzały wróg matmy, fizyki i chemii, zdecydowałem się na profil humanistyczny. Ta łacina to oczywiście żart, bo nie spodziewałem się, że w NRD z kimkolwiek stanę do zawodów na łacińskie, kompletnie nieprzydatne sentencje. A jechałem do Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Nie! Nie do tego lepszego Berlina. To nie miała być ta kolorowa zgnilizna zza muru, tylko zgrzebny, przaśno-socjalistyczny, wyśmiewany NRD-ówek od trabantów z tym gorszym Berlinem. Od tej strony muru bez kolorowego graffiti, ale strzeżonego przez uzbrojonych po zęby socjalistycznych niemieckich żołnierzy. Czy mnie to wtedy zaprzątało głowę? Gdzie tam. Jechałem za granicę. Boże!
Do pociągu relacji Warszawa-Berlin wsiedliśmy w Poznaniu. To była oczywiście druga klasa z klasą robotniczą w przedziałach. Ta robotnicza klasa z Polski jechała na saksy, czyli do roboty w niemieckich fabrykach, zakładach, firmach. Jakich dokładnie, nie miałem pojęcia i niewiele mnie to obchodziło. Miałem miejsce przy oknie i obserwowałem zmieniający się krajobraz. W tym samym czasie współtowarzysze podróży nerwowo rozglądali się po sufitach. Dlaczego? Dowiedziałem się, gdy dojechaliśmy do granicy w Kunowicach.
Do wagonów weszli Niemcy. Z psami. Gdybym w dzieciństwie nie naoglądał się tylu wojennych filmów, to być może ci Niemcy i ich niemieckie owczarki nie zrobiliby na mnie aż takiego wrażenia. No, ale się naoglądałem. Moje podekscytowanie podróżą nagle czmychnęło przez okno, a ja zostałem z dziwnie spoglądającymi na mnie współpasażerami, niemieckimi strażnikami granicznymi i ich węszącymi owczarkami. Najgorsze, że moja wyobraźnia zaczęła intensywnie pracować, a ja intensywnie bać. Nie wiedziałem, czego, ale strach był autentyczny. W mojej głowie leciał film, a ja grałem w nim główną rolę. „Właśnie mnie wyprowadzają, mówią coś po niemiecku, psy szczekają, ja trzymam ręce w górze, chyba płaczę. Zaraz mnie rozstrzelają. Na torach w Kunowicach. Żegnaj Berlinie wschodni. Żegnaj murze bez graffiti. Żegnaj przygodo”.
- Pan coś przewozi? – zapytał mnie szpakowaty 40-latek w tureckim sweterku i bardzo zniszczonych butach, przerywając mój wewnętrzny seans filmowy.
- Ja?!
- Bo jak nie, to może wziąłby pan wagonik papierosów, bo ja mam kilka i sam pan rozumie? – doprecyzował pan w tureckim sweterku.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w tej samej chwili w przedziale pojawiła się kudłata głowa owczarka i zaczęło się obwąchiwanie. Padło polecenie pokazania zawartości bagażów. Ze mną poszło gładko, bo niczego nielegalnego, nadmiarowego nie wiozłem. Pan w tureckim sweterku stracił za to kilka wagoników fajek. W tym samym czasie na korytarzu trwał demontaż listew osłaniających sufity dokonywany przez strażników wyposażonych w metalowe drabinki. Ich wysiłek nie poszedł na marne. Zza jednej z osłon wyleciała sterta pudełek z papierosami i chyba rajstopami, choć w tym drugim przypadku nie było pewności, czy to jednak nie były damskie majtki. Ktoś z pasażerów właśnie pożegnał się z niezłym zarobkiem. Czasy były ciężkie, więc Polacy jeżdżący na saksy do NRD-ówka dorabiali jak mogli i na czym mogli. Widać wtedy za Odrą na papierosach i rajstopach można było zarobić. O tajnikach przemytu i tego, co warto „upchnąć” na trasie Frankfurt an der Oder-Berlin dowiedziałem się od pana w tureckim sweterku. Tylko że dla mnie było to wtedy mało ciekawe i takie bez sensu. Sens miała podróż. Pierwsza poza granice Polski.
Do Berlina dotarliśmy wieczorem. Pamiętam, że mżyło, ale nie było zimno. Trasę do Teltow, gdzie kwaterował tata, pokonaliśmy jakąś podmiejską kolejką. Dopiero później zostałem uświadomiony, że po niemiecku to się nazywa S-Bahn. W kolejnych dniach jeździłem nią w te i z powrotem okrążając Berlin od południa. By dostać się do centrum miasta od strony południowej nie można było wówczas jechać najkrótszą trasą, czyli po prostu na północ. Tam znajdowała się bowiem strefa zakazana. Nazywała się Berlin Zachodni.
Plamka na mapie Europy. Strefa zakazana nie tylko dla mnie, ale i dla wszystkich Niemców z NRD. Teren zamknięty, odgrodzony, zamurowany, zasłonięty, odcięty. Prawie jak więzienie. Tylko że w więzieniu byliśmy wtedy my, a nie mieszkańcy Berlina Zachodniego - tego miasta widocznego z okien sunącej po torach kolejki. Tego czegoś, co wystrzeliwało z siebie feerie kolorowych świateł. Co migotało z okien stojących tuż za murem budynków. Smug światła bijącego w niebo. Lśniących neonów z logami Mercedesa, Audi i Addidasa. Tam za murem, może sto metrów od ścian wagonu, był świat, na który zza lekka przymglonych szyb tęsknie spoglądały oczy moich niemieckich współpasażerów. I moje. Gdy kolejka zbliżała się na najmniejszą odległość od muru, wydawało się, że zaraz przez ten mur przejedzie. Wtedy w wagonikach nie było jednej osoby, która by się nie odchyliła, nie podniosła na palcach, nie wyjrzała zza ramion kogoś wyższego. Wszystko po to, aby spojrzeć, dotknąć wzrokiem, wchłonąć, nasycić oczy tym tak bliskim, a jednocześnie nieosiągalnym światem zza muru. Ale to tylko do momentu, gdy tory znów nie skierowały wagonów na prawo, do chwili, gdy zaczarowane miasto za murem nie zniknęło za jakimś budynkiem czy hangarem. Dopiero później S-Bahn skręcała na północ i miarowym tempem zbliżała się do centrum. Berlina Wschodniego.
Stolica NRD zrobiła wtedy na mnie wielkie wrażenie. Brama Brandenburska, pomnik Fryderyka Wielkiego, Unter den Linden i wszystkie okazałe budowle ciągnące się aż po AlexanderPlatz: Uniwersytet Humboldta, Opera, Deutsches Historisches Museum, Kronprinzenpalais, berlińska katedra z jej imponującą kopułą. A w miejscu, gdzie dziś stoi odbudowany zamek, w 1988 roku dominował tak zwany Pałac Republiki. To w nim swoją siedzibę mieli włodarze socjalistycznych Niemiec. To był paskudny kloc z połyskującymi na złoto szybami. Szkarada, jakich wiele postawiono na wschód od Łaby. W grudniu 1988 roku nikomu nawet się nie śniło, że Pałac Republiki niebawem zniknie, a na jego miejscu na powrót stanie siedziba pruskich królów i niemieckich cesarzy. Komunizm we wschodniej Europie już konał i gnił, ale wciąż nie był trupem, więc takie sny nie były wtedy bezpieczne. Zwłaszcza w NRD.
Berlin ze swoimi blokowiskami przypominał mi Warszawę. Był podobnie szary i chaotycznie zabudowany, ale bardziej wielkomiejski. Ludzie za to byli podobnie smutni i za wszelką cenę starali się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. Jakby się bali, że ktoś odczyta ich myśli. Tego, że NRD było rządzone jeszcze bardziej bezwzględnie niż Polska, że wolności było tam mniej niż nad Wisłą, że wszystkich za gardło trzymała wszechwładna Stasi dowiedziałem się nieco później. Gdy Niemcy w niecały rok po mojej pierwszej wizycie, podnieśli głowy, wyszli na ulice i rozebrali dzielący ich mur. Kawałek po kawałku. Parę tych kawałków tata przywiózł do domu. Pamiętam, że były na nich ślady graffiti z tej kolorowej – zachodniej strony Berlina. Karton z tym gruzem gdzieś nam przepadł. Do dziś nie wiemy, gdzie i jak? Wielka strata po wielkiej, choć mrocznej historii.
W 1988 roku mur wciąż stał. Widziałem go stojąc przed Bramą Brandenburską i gapiąc się na rosnące za nią drzewa w Tiergarten.
Na przekór bladości grudniowego nieba, szarego muru i spuszczonych głów przechodniów, ja cieszyłem się każdą spędzoną w Berlinie chwilą. Może dlatego, że Berlin był jednak inny niż miasta, które widziałem do tej pory, a mur dodawał mu ekscytującej tajemniczości, dreszczyku podniecającego niebezpieczeństwa. W końcu był symbolem Zimnej Wojny. Na swój sposób był atrakcją turystyczną. Specyficzną, ale jednak. No i Berlin był pierwszą w moim życiu „zagranicą”. To w nim rozpocząłem zwiedzanie świata. Świata, który w następnym, 1989 roku, ruszył z kopyta i otworzył zamknięte wcześniej granice. Gapiąc się tamtego grudnia na Bramę Brandenburską nie mogłem wiedzieć, że zaledwie 16 miesięcy później będę ją oglądał od zachodniej strony.