North Berwick: morze, wydmy i cisza
Niektórzy mówią, że to jedno z najładniejszych i najbardziej klimatycznych miejsc w Szkocji. Można tu znaleźć dosłownie wszystko, czego człowiek oczekujący odpoczynku potrzebuje.
Już sama myśl, że tam pojadę sprawia mi przyjemność. Zwłaszcza latem, gdy wiem, że znajdę sobie osłoniętą trawami ustronną wydmę, rozłożę wielki plażowy ręcznik, zanurzę w piachu i zacznę się gapić na morze, a potem na błękitne niebo i latające nade mną mewy. Po chwili zamknę oczy i oddalę się od ziemskiej rzeczywistości. Przez moment będę udawał, że świat jest gdzieś daleko, a ja tu. A że długo tak nie wytrzymam, to zacznę czytać książkę. Tylko po co czytać książkę będąc w North Berwick. Podniosę więc głowę, spojrzę na Bass Rock i powędruję.
Jako fan pociągów przyjeżdżam tu najczęściej koleją. Zwykle w sobotnie poranki stawiam się na moim ulubionym dworcu Edinburgh Waverley, kupuję bilet "return", czyli w te i z powrotem, i zawsze siadam obok okna z lewej strony, od morza, a dokładnie od Firth of Forth. U wylotu tej zatoki leży North Berwick. Dalej jest już tylko Morze Północne. Po drodze mija się edynburskie przedmieścia, a później rozrzucone blisko morskiego brzegu miasteczka i osady: Musselburgh, Prestonpans, Longniddry. Tuż za tą ostatnią linia kolejowa oddala się nieco od morza i widać pola. Latem obsiane głównie zbożem, ale bywa że i obsadzone kapustą. Teren jest pofałdowany i co rusz zza pagórków po lewej wyłania się morze. Za Drem pociąg skręca w lewo i sunie już prosto do celu podróży. Po chwili jestem. Wychodzę z pociągu i od razu czuję ten specyficzny, rześki zapach bryzy. Niby podobny do tego w Edynburgu, ale jednak inny, jakby bardziej świeży, ożywczy. Opuszczam szybko peron, bo stacja w North Berwick to w zasadzie tylko peron i tory. Nie ma więc co tracić czasu.
Droga do miasta biegnie cały czas w dół. Mijam zadbane domy i wypielęgnowane ogródki. Mieszkańcy o nie dbają, ale pozwalają, aby czasami jakiś krzak lub drzewko wyrosło sobie trochę na dziko, po swojemu. Schodzę Abbey Road, a minutę później jestem już na Westgate. Domy stają się dostojniejsze. Widać, że mieszkają w nich zamożni ludzie. Bo North Berwick to małe, ale bogate miasteczko. W zasadzie to kurort dla szkockiej i brytyjskiej elity.
Niby sporo tu turystów, ale nigdy nie jest tłocznie. Na głównych ulicach: High Street czy Quality Street bywa gwarnie, ale nigdy głośno. Przyjezdni jakby od razu przystosowuję się do spokojnej, nawet leniwej atmosfery miasteczka. W licznych tu pubach, barach i sklepikach klienci nieśpiesznie piją piwo, jedzą smażone ryby z frytkami lub kupują pamiątki i starocie, bo sporo tu antykwariatów i małych galerii sztuki.
Quality Street idę w kierunku portu. Zaraz na prawo jest to, co mnie tu najbardziej przyciąga - plaża. Oficjalnie nazywa się Milsey Bay Beach, ale nazwa nie ma tu znaczenia. Tuż za murkiem niewielkiej promenady, w kierunku wschodnim, roztacza się widok na łukowato rozciągający się brzeg. Za murkiem zanurzam się w jasny piach. Najlepiej od razu pójść nieco dalej. Plaża w North Berwick to nie tylko piach. To ciągnące się od strony lądu, porośnięte wysoką trawą wydmy. Nie są może okazałe, ale wystarczające, aby się w nich ukryć. Trzeba wybrać na tyle wysoką, aby mogła osłonić od wiatru, bo w North Berwick, jak i w całej Szkocji, często wieje, i to nie koniecznie od strony morza.
W końcu znajduję idealne miejsce. Rzucam plecak, wyciągam ręcznik i już leżę. Nade mną rozciąga się błękit nieba i płynące po nim puchate chmury. Niżej jest linia morza. Jego ciemna tafla wyraźnie odcina się od błękitu. Po lewej widać przeciwległy brzeg zatoki. Wznosi się delikatnie. Gdy ma się sokoli wzrok, to da się dostrzec rozrzucone tam miasteczka. Na prawo wody zatoki mieszają się z Morzem Północnym. Stamtąd płyną statki - wielkie, wysoko załadowane blaszanymi kontenerami frachtowce, ale też luksusowe wycieczkowce. Bliżej brzegu śmigają małe łodzie i żaglówki. Czasami przed oczami plażowiczów przepłynie fregata marynarki wojennej. Bo nad Firth of Forth leży i portowy Edynburg i baza Royal Navy w Rosyth. Statki czasami znikają za Bass Rock. To lśniąca bielą, wyrastająca z morskiej wody na 107 metrów niemal pionowa skała. Można odnieść wrażenie, że z Arktyki dopłynęła tu góra lodowa, ale Bass Rock swoją biel zawdzięcza głuptakom. Są ich tu tysiące. Skała jest ich domem - miejscem gniazdowania i załatwiania życiowych potrzeb. To biel piór i guano nadają jej śnieżną barwą.
Na skale są resztki starej kaplicy i zamku. Zamek i fortyfikację zbudowała rodzina Lauderów, do której wyspa należała przez niemal sześć wieków. Przez jakiś czas było tu też więzienie dla niepokornych poddanych kolejnych szkockich królów z dynastii Stuartów. W 1706 roku skałę kupił Hew Dalrymple, Lord North Berwick, i od tego czasu jest ona w posiadaniu rodziny Dalrymple. Nikt jednak tam już nie mieszka. Można się jednak wybrać na wycieczkę. Dla turystów organizowane są wyprawy łodziami. Jedynym dowodem na to, że na Bass Rock czas nie zatrzymał się w miejscu jest zbudowana w 1902 roku latarnia morska. Ostatnia jej załoga zakończyła tam pracę w 1988 r. Od tej pory latarnia obsługiwana jest zdalnie z lądu, a dokładnie z Edynburga.
Czas oddalić się od plaży u ruszyć do miasteczka. Na Victoria Road mijam antykwariaty z książkami, starociami, fryzjera. Na rogu jest kościół baptystów. Nie miałem szczęścia by zobaczyć go od środka, bo zawsze, gdy przyjeżdżam do North Berwick, kościół jest zamknięty. W niedziele odbywa się tu tylko jedno nabożeństwo. To i tak nieźle, bo cała masa kościołów w Szkocji jest już nieczynna. Dechrystianizacja zrobiła tu spore postępy. W wielu wciąż czynnych kościołach organizuje się spotkania lokalnej społeczności, które często nie mają nic wspólnego z wiarą. Można na przykład nauczyć się szydełkowania lub wypić kawę. W innych kościołach są sale wystawowe, a nawet puby. U baptystów w North Berwick jeszcze pubu nie ma. Idę dalej.
Na Quality Street wstępuję do The Ship Inn na pintę piwa Belhaven, które tu dostarczane jest z browaru w Dunbar. Czasem proszę też o rybę z frytkami, ale zwykle jest to tylko piwo. Obserwuję lokalsów. Od przyjezdnych różnią się tym, że niemal zawsze zjawiają się tu w większym, często rodzinnym gronie. Z dziećmi, psami. Są wyluzowani, uśmiechnięci. W niedziele wpadają tu na obiad. Siedzą długo. Czas upływa im na rozmowach o minionym tygodniu, ostatnich zagranicznych wyprawach, czasem o golfie. Bo North Berwick z tego słynie.
Jedno z pól golfowych mija się idąc od stacji kolejowej przez Beach Road. To raczej poletko dla amatorów. Zapaleńcy tego sportu swoje królestwo mają parę mil na wschód. Tam znajduje się Glen Golf Course. To teren zamknięty. Tylko dla członków klubu. Tu wszyscy są ubrani w przepisowe stroje, zwłaszcza specjalne obuwie. No i ciągną za sobą wózki z przeróżnymi rodzajami kijów. Często wózki ciągną pracownicy klubu, bo prawdziwi golfiści skupieni są tylko na grze. Przyznam się, że do tej pory nigdy nie uderzyłem kijem ani jednej piłki. No chyba że bilardowej, ale to inna bajka. Golf to sport dla ludzi mających czas i pieniądze. Mnie brakuje jednego i drugiego. Mijając pole golfowe w Szkocji staram się więc tylko uważać, żeby jakaś zabłąkana piłka nie uderzyła mnie w głowę. Jak na razie to moje jedyne relacje z golfem. Poza tym, jak dla mnie, to zbyt stacjonarny sport. Zdecydowanie za mało w nim ruchu. Wyzwaniem może być wejście na górę. W North Berwick jest jedna.
Z daleka przypomina usypany przez człowieka kopiec, ale The Law to naturalne wzniesienie. To zdecydowanie lepsze określenie, bo dla wspinaczy nazwanie tego górą byłoby profanacją. The Law ma jedynie 613 stóp, czyli 187 metrów. Jest więc górką, ale przy dobrej pogodzie widać ją już z Edynburga. Warto tam wejść choćby dla widoków. Rzadko ma się okazję popatrzeć z góry jak wody zatoki mieszają się z morzem, a z The Law widać to idealnie. Tu można też zrozumieć, dlaczego Szkoci to naród morski, obyty z falami, sztormami i niebojący się wichrów gnających falę ku brzegom ich kraju. Najciekawsze, najpiękniejsze miejsca w Szkocji leżą nad wodą. Przyklejone do otaczających ten kraj wód Atlantyku, Morza Północnego, mrowia wciśniętych w ląd zatok, zatoczek i otaczających go tysięcy wysp i wysepek.
Ze wzgórza widać, że New Berwick jest naprawdę maleńkie. Scalone z zatoką, niemal do niej spływa. Po lewej z morza wystają skaliste wysepki, jak Cragleith, Lamb, czy South Dog. Są i mniejsze, którym nie nadano nazw. Nikt tam nie mieszka, bo to kawałki wystających z wody skał porośniętych z rzadka trawą. Tuż przy brzegu toczą się rozgrywki na polu golfowym sąsiadującym z zachodnią plażą.
Nad miasteczkiem dominuje kilka kościelnych wież, w tym dwie najbardziej charakterystyczne: St Andrew Blackadder ma wmontowany u szczytu zegar, a ten należący do baptystów przykryty jest hełmem w kształcie wyciągniętej ku górze piramidy. Po środku w morze wbija się port. Po jego obu bokach są plaże. Na prawo równo przystrzyżone połacie trawy i lejkowate wgłębienia to znów pola golfowe. Nieco bliżej korty tenisowe. A jeszcze bardziej na prawo Bass Rock. Nieregularne żółte pasma na lądzie to pola obsiane w lecie zbożem. Głównie pszenicą i jęczmieniem. Z tego drugiego powstaje później whisky.
Gdy się wytęży wzrok, to tam, gdzie ląd styka się z wodą dostrzeże się mury zamku. To ruiny Tantallon, którego zadaniem przez całe wieki było strzec Szkocji. Podobnie, jak dziesiątków innych szkockich zamków, które przez stulecia budowano na skalistych urwiskach, tuż nad kipielą Morza Północnego.
Na samym The Law też są ruiny. To pozostałości jeszcze z epoki żelaza. Są też ruiny późniejszych budynków wojskowych, z których kiedyś obserwowano, czy od morza nie zbliża się wroga flota Napoleona, a sto lat później Niemcy. Jest jeszcze coś. Od 1709 r. wzgórze "zdobi" skamielina szczęki wieloryba. W 2008 roku oryginał zastąpiła replika z włókna szklanego. Przetransportowano ją tu helikopterem. Szczęka tak wtopiła się w krajobraz, że nie chciano z niej całkowicie rezygnować. Dziś robi się przy niej pamiątkowe selfie.
Po zejściu z pagórka idę znów przez miasteczko. Mijam osłonięte bujnymi platanami i jesionami wille. Sporo ich wybudowano w czasach panowania Edwarda VII, czyli na początku XX stulecia. Przed wieloma są otwarte, niczym niezasłonięte podjazdy. Stoją na nich samochody średniej klasy. Tu zasobności nikt nie musi manifestować odpowiednią marką auta. I tak widać ją na każdym kroku. Domy często otaczają kamienne murki oblepione pnączami roślin i mchem. Czuje się, że zamieszkują je kolejne pokolenie tych, którzy przed ponad stuleciem wprowadzili się do nich jako pierwsi.
To ta dziedziczona, ale i świeżej daty zamożność sprawia, że North Berwick konsekwentnie pojawia się w czołówkach rankingów najdroższych miejsc na Wyspach. Zwłaszcza, jeśli chodzi o ceny domów. Te porównywalne są z tymi w Edynburgu. W 2006 roku North Berwick zostało wymienione jako najdroższe nadmorskie miasto w Szkocji, a w 2009 roku było drugie po St. Andrews. Jednocześnie w 2021 zostało uznane za najlepsze miejsce do życia w Szkocji.
Ale ile można pławić się w luksusie. Wracam więc High Street, mijam Westgate, jeszcze rzut oka na pole golfowe i zatokę, na szykowne domy i ich ogródki. Już jestem na Abbey Road. Wspinam się biegnącym w górę chodnikiem, otoczonym z obu stron wysokimi żywopłotami. Na moment odwracam głowę. Ostatni spojrzenie na wciąż widoczny stąd skrawek morza i już widzę stację kolejową. Pociąg mam za 10 minut. Jeszcze chwila pod rosnącymi przy torach sosnami i sunę do Edynburga. Ale wiem, że tu wrócę. Bo North Berwick przyciąga. Ciszą, spokojem, piachem na plaży osłoniętej wydmami, wiatrem niekoniecznie od morza. I morzem.








