Mój pierwszy raz z Brytanią: stare radio, królowa i „Hotel Zacisze”
To musiało się tak skończyć, a ja nie pamiętam, kiedy dokładnie się zaczęło. Miałem chyba 14 lat i w starym radiu usłyszałem słowa „Tu mówi Londyn”.
To było słoneczne lato. W ogrodzie za naszym domem stała stara drewniana ławka. Stoi w nim zresztą do dziś, a ja siedziałem na niej i bawiłem się starym, tranzystorowym radiem mojego taty. Przeskakiwałem z fal długich na krótkie i średnie. I to chyba na tych ostatnich wychwyciłem któregoś ciepłego wieczora słowa „Tu mówi Londyn”. Były to czasy bez telefonów komórkowych, komputerów, Internetu i tanich lotów w daleki świat. Prawie epoka lodowcowa. Rządziła jedynie słuszna partia serwująca dużo marnych rzeczy w różnych odcieniach szarości. W telewizji nadawali tylko dwa programy. Ten bardziej kolorowy świat był na zachód od mojej ławki, miasta, kraju. Słyszałem go w tranzystorowym radiu mojego taty.
„Tu mówi Londyn”. Tymi słowami zaczynała się codzienna audycja polskiej sekcji BBC. Od momentu, gdy pierwszy raz wyłapałem te słowa z eteru, każdego kolejnego wieczora o 21:30 siadałem przy radiu i słuchałem wiadomości ze świata, ale też tych bez cenzury z Polski. W czasach, gdy już nie byłem dzieciakiem, a stawałem nastolatkiem, w państwowej telewizji nadawali propagandową papkę o wyższości socjalizmu nad zgniłym, kapitalistycznym Zachodem. Tylko że mnie właśnie ta „zgnilizna’ pociągała. O tym, jak działa parlamentarna demokracja i wolne media dowiadywałem się właśnie z BBC.
A że polska „ludowa demokracja” na szczęście nie była doskonała i zdecydowanie mniej szalona niż ta radziecka czy rumuńska, to obrazy z tego „niebezpiecznego” Zachodu były obecne w moim życiu odkąd tylko pamiętam. Nawet w tej „dwuprogramowej”, czarno białej telewizji puszczali przecież amerykańskie, francuskie i brytyjskie filmy. Wielką atrakcją były teledyski. Pierwszy, który zapamiętałem był do piosenki „Here Comes the Rain Again" zespołu Eurythmics z wibrującym głosem Annie Lennox. Gdyby w połowie lat 80. ktoś mi powiedział, że kiedyś Annie będzie mieszkać 70 mil ode mnie, uznałbym go za fantastę lub wariata.
Jeszcze biegając do podstawówki, z wypiekami na twarzy śledziłem wszystkie dostępne wówczas seriale BBC: „Sześć żon Henryka VIII” czy „Elżbieta, królowa Anglii”. No i Monty Python. Z kolegami ze szkoły, rycząc ze śmiechu, naśladowaliśmy Johna Cleese'a, który swoimi długimi nogami prezentował zasady pracy ministerstwa śmiesznych kroków. Ten sam Cleese zarażał mnie angielskim humorem w „Hotelu Zacisze”, czyli „Fawlty Towers”. Tym, który zaszczepił mi miłość do natury był za to David Attenborough. Pamiętam, że jego serie przyrodnicze były nadawane zawsze w niedzielne przedpołudnia i mimo czytającego tekst polskiego lektora, dało się usłyszeć nienaganną angielszczyznę Sir Davida.
Na początku Wielka Brytania to była dla mnie tylko Anglia. O Szkocji, Walii, a tym bardziej Irlandii Północnej w Polsce lat 80. niewiele się mówiło. No, chyba że w Belfaście zwolennicy IRA bili się z brytyjską policją. Wielka Brytania znaczyło Anglia i nikt z tym nie dyskutował. Ten dogmat obaliła moja mama. Obserwując moją pogłębiającą się fascynację Anglią, pewnego dnia wręczyła mi bijące kolorami po oczach pismo. Nazywało się „Brytania”. Dwumiesięcznik na lśniącym, kredowym papierze kupiła w kiosku z gazetami. W pierwszym numerze, który dostałem, było całostronicowe zdjęcie Izby Lordów. Na środku stał tron, a na nim siedziała prawdziwa (nieserialowa) królowa. W koronie i długim, podbitym gronostajami trenie. Od tego czasu Elżbieta II ze swoją liczną familią na stałe zamieszkała w mojej głowie. W jednym z kolejnych numerów „Brytanii” znalazł się artykuł o szkockich farmach wiatrowych. Wtedy to odkryłem, dlaczego Zjednoczone Królestwo jest zjednoczone i kto z kim się w nim jednoczył. Że poza Anglią jest jeszcze Szkocja, Walia i ten nieszczęsny Ulster w Irlandii. Dziękuję tym, którzy wpadli na pomysł wydawania w Polsce „Brytanii”. Do dziś zachowałem wszystkie egzemplarze, które ukazały się od połowy lat 80. aż do momentu, gdy „Brytania” zniknęła z kiosków.
Niemal w tym samym czasie zaczęła się nauka angielskiego w liceum. Zbyt późno, by opanować go lepiej niż się wtedy udało. W jednym z kartonów, w którym trzymam skarby młodości, zachowałem podręcznik do pierwszej klasy. Jego okładkę okleiłem zdjęciami: jest oczywiście Elżbieta w diamentowej tiarze, jest Big Ben, jest gwardzista w niedźwiedziej bermycy. Podręcznik przetrwał w dobrym stanie. Angielski szlifują do dziś, za to anglofilem zostałem błyskawicznie.
Zafascynowany historią Anglii, kupowałem kolejne książki o jej historii, kulturze, zwyczajach, a przy okazji studiowałem genealogie angielskich dynastii. Tak wnikliwie, że dziś bez większego trudu wymienię wszystkich kolejnych królów i królowe. Ale tego było mi mało. Letnimi nocami w namiocie stojącym w naszym sadzie, z latarką w ręku czytałem Agathę Christie, Roberta Stevensona i Waltera Scotta. I dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że ci dwaj ostatni wcale nie byli Anglikami, tylko Szkotami. Sadu już nie ma. W naszym ogrodzie jest za to dużo trawy. Z szacunku dla brytyjskich ogrodników nie nazywam jej jednak trawnikiem.
Dziś, gdy wracam do domu w Polsce, niemal wszystkie dowody mojego fioła na punkcie Brytanii stoją na półkach z książkami. Inne poukrywałem w kartonach. Gdy teraz podróżuję po Wyspach, czasem przypomina mi się tamto lato i to stare radio. Nawet nie wiem, czy się zachowało. Raczej przepadło wraz z kolejną partią zużytych rupieci. Gdyby przetrwało byłoby najcenniejszą pamiątką w mojej „brytyjskiej kolekcji". Od niego wszystko się zaczęło.