Mój kawałek Szkocji
Jest taka skała w Szkocji, która jest tylko moja. W zasadzie to wystający z ziemi kawałek wielkiej skały. Leży sobie na uboczu, ukryta, obrośnięta trawą i przypomina oparcie sofy.
Przy mojej skale można usiąść i czytać książkę, a gdy letnią porą zaświeci czasem słońce, to nawet można się do niej przytulić i opalać, albo po prostu patrzeć przed siebie. Gdy się spojrzy w lewo, mocno w lewo, to zza gąszczy krzewów zobaczy się górę. To Arthur’s Seat. Na prawo jest miasto - Edynburg, jeszcze dalej jest zatoka, a za nią widać wzgórza tej Szkocji wysokiej - Highlands. Ale to tylko wtedy, gdy jest dobra pogoda.
Moja skała jest szara, ma jaśniejsze plamy i plamki, niemal białe, a od wschodniej strony wyziera barwa rdzawa. Gdzieniegdzie obsiadł ją mech i porosty. Jest chropowata. Przez całe wieki padał na nią deszcz, śnieg i smagały wichry, po których pamiątką są pęknięcia, rysy i zagłębienia. Jedno jest szczególne. Jakby wnęka, skrytka. Gdy się wciśnie rękę, to zniknie tam niemal po łokieć. Aż się prosi coś tam schować. Jakiś skarb albo pamiątkę. Z łatwością zmieści się butelka lub puszka. Do środka można włożyć wiadomość. Kilka zdań. Takich ważnych. Na pewno kiedyś coś napiszę i tam schowam, ale jeszcze nie teraz.
Teraz wdycham w płuca rześki wiatr znad zatoki i wiem, że nikt mi w tym nie przeszkodzi, bo mój kawałek Szkocji jest dobrze schowany.
Słychać tylko wrony – królowe tego miejsca. Kraczą z ziemi i z powietrza. Chyba że przerwie im muzyka. Dudy. Bo wzgórza i klify otaczające moją skałę pokochali miłością odwzajemnioną dudziarze. Zwłaszcza latem lubią tu poćwiczyć siłę płuc i odziedziczony po przodkach talent. Melodie płyną tak naprawdę nie wiadomo skąd. Dudziarzy nie widać, słychać ich za to znakomicie. Bo klify i pagórki, na której grają to wygasły przed milionami lat wulkan, a jego dawny krater to jakby membrana, która odbija i niesie muzykę daleko poza wzgórza. Wtedy zamykam oczy i wciągam Szkocję głęboko do płuc. Zapach traw, powiew bryzy znad Firth of Forth, dudy znad krawędzi klifów i dotyk starej skały. Wtedy czas się zatrzymuje. Daleki świat przestaje się liczyć. Jestem tylko ja i moja skała - Szkocja.
Potem idę przez Holyrood, ulubiony cel większości moich edynburskich wędrówek. Stara królewska siedziba, z pałacem i ruinami, ale przede wszystkim z parkiem. Wyjątkowym nie tylko przez swoje centralne wobec miasta położenie, ale pochodzenie i kształt, bo nie każde miasto posiada w swoim sercu górę, krater i liczące sobie ponad 300 milionów lat skały. Drzew tu tak naprawdę niewiele i nie jeden się zdziwi, że to parkiem w ogóle nazwano. Ale że jest zielono, to już nikt nie zaprzeczy. Bo zielono jest tu niemal przez cały rok. Zielone są trawy i krzewy. No chyba że zakwitnie gorse - Ulex europaeus, czyli kolcolist. Już w lutym pojawiają się pierwsze pąki. W następnych trzech miesiącach wybuchają z nich kwiaty i wtedy niemal wszystkie zbocza Holyrood lśnią wszelkimi odcieniami żółtości. Biada temu, kto te kwiaty spróbuje zerwać, a nie daj Bóg, wejść w ten żółty gąszcz. Na śmiałków czyhają długie nawet na pięć centymetrów kolce.
A pośrodku tego wszystkiego siedzi sobie od milionów lat Arthur’s Seat. Góra. Choć w zasadzie to „Pan Góra”. „Pan Wulkan”, który dawno temu wypuścił z siebie rozgrzaną do czerwoności lawę i się zapadł. Rozsiadł się ten Artur i spogląda z wysokości na miasto, na morze, na ludzi. A ja czasami przysiadam obok niego i chyba mnie zaakceptował. Mam przeczucie, że przygarnął mnie też Edynburg, że zaadoptowała Szkocja. Wciąż się sobie przyglądamy, ale już się chyba nawet lubimy. Pierwsze, bezkrytyczne zachwyty przeminęły i nadszedł czas na związek z rozsądku, choć wciąż bywa namiętnie.
Bo Szkocja jest chłodna, ponura, zdystansowana, ale bywa też gorąca, potrafi być zabawna, zadziorna i zawsze jest ciekawa, sama w sobie i ciekawa ludzi, którzy do niej przybywają. Ona wie, że zasada „żyj i pozwól żyć innym” jest najlepszą gwarancją długotrwałego pożycia. Jeśli pokocha, to w ten praktyczny sposób, ułatwiając wybrańcom spokojne życie, bez nachalności.
A Edynburg? Ten stary, szacowny, kamienny, pachnący historią (i marihuaną!) Edynburg. Mimo, że z nim poznałem się najlepiej, to wciąż odkrywa przede mną swoje tajemnice, stare opowieści, ale przede wszystkim swoich mieszkańców. Wtedy pijemy dużo piwa i się zaprzyjaźniamy, a oni tłumaczą mi, co dziś znaczy być Szkotem, Brytyjczykiem, Wyspiarzem.
Kiedyś nigdy bym nie pomyślał, że ta odległa i słabo mi znana Szkocja tak się mną zaopiekuje, że Edynburg pozwoli na coś, co chyba można już nazwać przyjaźnią. A tak się właśnie stało. I nie mają do mnie urazy, że od dziecka myśląc Wielka Brytania, stawała mi przed oczami tylko Anglia i Londyn. Zrządzeniem losu, i chyba szczęśliwie, to to leżące na krańcach Europy królestwo okazało się lepszą dla mnie przystanią. A że opływają go z niemal wszystkich stron wody Atlantyku i Morza Północnego, to tym większa pokusa, by wyruszać stąd w kolejne podróże.
Ale zanim wyruszę, to tak sobie myślę, żeby wcześniej nabyć moją skałę nieoficjalnie. A że pod skałą jest ta wnęka, to może w butelce umieszczę wiadomość, że to mój ulubiony kawałek tego pięknego kraju, ale też to, że na świecie jest jeszcze tyle do zobaczenia, poznania, opisania. Czasami więc Szkocję opuszczam, aby później do niej powrócić. Bo jak ktoś mądrze powiedział: Najważniejszy nie jest cel podróży, ale sama podróż. Właśnie zaczynam kolejną