Jak zostałem Brytyjczykiem, a paszport przyleciał z Tczewa
Węgier, dwie Polki, blond Azjatka, profesor, Mo Farah, garnitur w kratkę, a na koniec brytyjski paszport, który w pierwszą podróż wyruszył beze mnie.
I po co mi to było? Miesiące spędzone na przedzieraniu się przez przepisy imigracyjne, uczenie się odpowiedzi na pytania typu: „Który z Brytyjczyków jako pierwszy zdobył złoty medal olimpijski na 10 000 metrów?”, zastanawianie się, czy oby na pewno nie wszedłem w konflikt z którymś z brytyjskich przepisów, bo trzeba udowodnić, że ma się „Good character”. Do tego strach przed egzaminem z angielskiego, choćby dlatego, że nienawidzę egzaminów. Zbieranie dokumentacji i wysiłek przypominania sobie faktów, o których nie ma potrzeby pamiętać. Bo kto normalny wie, którego dokładnie dnia, miesiąca i roku rodzice brali ślub?! No i jeszcze wydać na to wszystko 2000 funtów?! Co za idiota ze mnie!
Bo zachciało mi się zostać Brytyjczykiem. Boże! Nigdy nim nie będę, a paszport niczego nie zmieni. A może będę? Ale jak?
Przecież siedzę już w tej Brytanii, w tej Szkocji tyle lat. Status osiedlenia mam, więc kto mnie stąd ruszy? I tylu znajomych mam, co o wiele dłużej tu żyją szczęśliwi cali i o obywatelstwie nawet nie pomyślą, więc po co? Ale nie, u mnie pokusa dreszczyku jest większa. Tak jak bym się lubił bać. Świadomie wystawić się na cel MI6, a później się bać. Zamiast żyć sobie spokojnie, a za te 2000 funtów polecieć gdzieś daleko. Do Australii na przykład.
No i jeszcze ten Węgier mnie namówił. Współlokator znad Dunaju, co to ledwo paszport dostał i do Chin zaraz uciekł i tyle go tu widzieli. Ale zaczęło się chyba inaczej. Zaczęło się od tego, że… ja zawsze tego chciałem.
Ta cała Brytania wlazła mi do głowy wieki temu i do dziś nie chce wyjść. Zaczęło się od królowej zobaczonej w telewizorze, gdy lat miałem może z 10, co to jak w bajkach karetami jeździła, koronę na głowie nosiła, na tronie siedziała. A teraz mieszkam w Edynburgu i właśnie przedzieram się przez 576 stron „Plantagenetów” Dana Jonesa.
I dlatego to obywatelstwo?
Węgier współlokator miał na imię Attila. W zasadzie wciąż ma, ale po nim tu już ani śladu. I ten Hun jeden pierwszy o obywatelstwie rozprawiać zaczął: że warto, że nigdy nic nie wiadomo, że brytyjski wysoko w paszportowych rankingach się trzyma i że w ogóle. Attila go zdobył z czysto praktycznego powodu. Teraz jako native speaker angielskiego uczy w Chinach, bo do Azji, do huńskich przodków go widać ciągnęło. Choć Chińczyk z niego żaden, bo blondyn. Ale zwiał. Zaraz jak tylko paszport dostał i sobie teraz chwali życie na Dalekim Wschodzie: że tanio, a on dużo zarabia i chińskie dziewczyny chwali, bo lubi chińskie.
Ale ja? Przecież huńskich przodków nie mam i angielskiego Chinek uczyć nie będę. Kiedyś test DNA sobie zrobiłem i sami słowiańsko-bałtyccy antenaci mi wyskoczyli. Żadnych Tatarów, Szwedów, Niemców, Francuzów, Rosjan, Żydów, co to przez wieki przez Polskę maszerowali w te i z powrotem, a wielu całe wieki w tej Polsce mieszkało. Mieszkało nawet trochę Anglików i Szkotów, ale widać żadna z moich praprababek w brytyjskiej urodzie nie gustowała, bo śladów u mnie żadnych po tym nie ma. Więc po cholerę ten paszport?
Attila się śmiał
Żeby zostać Brytyjczykiem przynajmniej na papierze? Zabezpieczyć się na wypadek, gdyby jakiemuś kolejnemu Borisowi Johnsonowi do głowy przyszło (oprócz Brexitu) mnie stąd przegonić? Żeby bez wizy polecieć sobie do mojej „ziemi obiecanej”, czyli do Australii? Żeby udowodnić samemu sobie, że i tego dokonam?
A gdy już ten Attila swój paszport mi zaprezentował, to wiedziałem, że muszę taki mieć i ja. Muszę i już.
No i zaczęła się droga przez mękę. Jak do każdej przemyślanej sprawy i tę musiałem rozłożyć drobiazgowo na części, a później je poskładać. Ile się naczytałem podstaw prawnych, przepisów, wyjątków, analiz. Całe noce siedziałem na stronie Home Office i czytałem, notowałem, linki kopiowałem. Nawet poradniki dla urzędników czytałem, żeby wiedzieć, jak ten mój wniosek rozpatrywać będą.
A później porady prawników na YouTubie oglądałem. Wszyscy na koniec zachęcali, że pomogą w zdobyciu obywatelstwa. Za kasę pomogą tę aplikację wypełnić. Za 1000 funtów wszystko zrobią za mnie. A ja się uparłem, że zrobię to sam.
Najpierw trzeba było egzaminy pozdawać. Do angielskiego przygotowywałem się jak do matury. Jakbym na anglistykę chciał zdawać. Attila się śmiał. Mówił, że wariat ze mnie, że to „easy peasy”, „a piece of cake”, „child's play”, „pushover” i się śmiał. Boże! Jak ja go za to nienawidziłem. Te jego angielskie synonimy, idiomy i powiedzonka wystrzeliwane jak z karabinu maszynowego. Anglista jeden. A teraz chińskie makarony zajada i w biuściaste Chinki się wpatruje. Oczy swoje węgierskie w nie wwierca.
No to poszedłem na ten egzamin do Trinity College w Edynburgu. Wcześniej na YouTubie filmiki z takich egzaminów oglądałem. A tam Anglicy i Szkoci siedzą i egzaminują. Z tym swoim akcentem mówią, którego ja nigdy nie chwycę przecież. No i na ten egzamin idę. Spocony cały, zdenerwowany jakbym na studia się znów wybierał. Wchodzę i od drzwi nonszalancko „Hi there” rzucam, że to taki spokojny niby jestem, a tu mi kobieta "Good morning. Nice to see you" z jakimś podejrzanym odpowiada akcentem. Z Hebrydów, Szetlandów może? Ale gdy „dzień dobry” dodała w sposób, który tylko między Wisłą a Odrą można chwycić, to wątpliwości prysły. Zdjęcie mi zrobiła, dane do komputera wpisała, uspokoiła. Polką się okazała, ale więcej po polsku mówić nie chciała, bo przecież na egzamin z angielskiego mnie zapisywała.
Inna kobieta (także niebrytyjskiego pochodzenia) zaprowadziła mnie później do salki, przed laptopem usiąść kazała i w ekran patrzeć, bo egzamin był online. Nie, nie z Anglikiem czy Szkotką. Pani blondynką się okazała, ale rysy miała z Azji tej bardzo wschodniej. No i akcent też tamtejszy. Cóż. Gdy zapytała, co w życiu robię, opowiedziałem jej o Jack&Story: że to moja strona, że brat pomógł, szwagier i siostra wspierali, no i na niej się teraz produkuję i że jestem cały "happy". Później o transport w Edynburgu mnie zapytała, więc temat rozwinąłem o swoje rowerowe po mieście wypady. O miłości do dworca Edinburgh Waverley też się wygadałem. Po paru dniach dostałem wyniki, a tam, że "AA" i "Distinction", czyli że znakomicie. Uffff.
Gdy przyszło do udowodnienia wiedzy o Wielkiej Brytanii, to po zaliczeniu testu (bo oczywiście zaliczyłem!), zrobiłem egzamin moich brytyjskich znajomych. I okazało się, że wszyscy by go oblali. Wszyscy! Nikt nie wiedział, o co walczyli czartyści? A walczyli o prawo głosu dla klasy robotniczej. Czy Wyspy Normandzkie i Wyspa Man wchodzą w skład Zjednoczonego Królestwa? Nie wchodzą. Są depedencjami Korony brytyjskiej. Albo, kiedy w Wielkiej Brytanii pojawiły się pierwsze wspólnoty chrześcijańskie? W III i IV wieku. A ja to wszystko wiem. Pytań, na które odpowiedzi trzeba poznać, są setki. Na teście dostaje się ich 24 i trzeba sobie z nimi poradzić w 45 minut. Ja machnąłem je w 15.
No problem
Brytyjczykiem można zostać, gdy się zna innych Brytyjczyków. Wystarczy dwóch. Ta dwójka ma zaświadczyć, że chętny na nowego Brytyjczyka to faktycznie on i podpisać się pod tą deklaracją. Jednym z moich "referees" została Karen - żona mojego szefa, rodowita Szkotka. Drugim profesor David Worthington z University of Highlands and Islands. Szkot z dziada prapradziada, który o stosunkach, i to tych najdawniejszych, między Polską a Szkocją wie absolutnie wszystko. Ile my godzin o tych relacjach Polaków i Szkotów przegadaliśmy. Gdy Karen i Davida poprosiłem o pomoc, od razu się zgodzili: "No problem. Just tell me what I need to do".
Ale znajomy Szkot to nie anonimowy urzędnik, który później gdzieś tam w zaciszu Home Office będzie sprawdzał moją aplikację. Takiemu urzędnikowi trzeba udowodnić, że na Wyspach mieszka się przez co najmniej 5 lat. Mieszka się legalnie pod konkretnym adresem, uczciwie pracuje, płaci podatki i nigdy nie weszło na drogę bezprawia. A jak się Brytanię opuszcza, choćby na wakacje, to w ciągu tych pięciu lat nie można łącznie na dłużej niż 450 dni. A ja latałem po Hiszpaniach, Izraelach, Portugaliach, Bawariach, Kanarach i Pragach w te i z powrotem. Lotów do Polski odbyłem jeszcze więcej. I teraz każdy dzień spędzony poza Królestwem musiałem sobie przypomnieć, policzyć i w aplikacji opisać, po co się latało. Trzeba było na dupci siedzieć, poza Wyspy nosa nie wystawiać, ale nie, w świat mnie ciągnęło. Tak już mam. Nic nie poradzę. Ale gdy już te podróże podliczyłem, to wyszło razem 447 dni. O Zeusie, dziękuję, że nie poleciałem jeszcze do Grecji, choć chciałem.
Dzień przed kliknięciem w przycisk „Submit” jeszcze do dwóch kancelarii prawnych zadzwoniłem, żeby się upewnić, czy wszystko dobrze wypełniłem. Za darmo nic powiedzieć nie chcieli, ale w jednej jakaś znerwicowana kobieta niemal wykrzyczała mi do słuchawki, żebym przypomniał sobie wszystkie przewiny, występki i zbrodnie, bo mnie MI6 będzie sprawdzało. Jezu! Po zrobieniu dogłębnego rachunku sumienia, kliknąłem „Submit”. Niech się dzieje wola nieba.
Tego samego dnia przyszło zaproszenie, żeby przyjść w wybrane miejsce i dać sobie odciski palców pobrać i zrobić zdjęcie. Zabrzmiało groźnie, ale to standardowa procedura przy aplikowaniu o obywatelstwo. Mimo to emocje były. Na miejscu opadły, bo się okazało, że odciski moich palców pobierała Polka-studentka, co to w punkcie UK Visa and Citizenship Application Service dorabiała sobie na życie w Szkocji.
A gdy już te moje odciski powędrowały do Home Office, to zaczęło się czekanie. Trwało nieco ponad półtora miesiąca. Mail przyszedł 6 maja o 9:20: "I am pleased to tell you that your application for British citizenship has been approved". I tyle. Niedowierzanie, wielka radość i ulga. Niemal od razu przyszło mailem zaproszenie na ceremonię wręczenia certyfikatu naturalizacji. Jakimś cudem udało mi się zapisać i ceremonię odbyłem już następnego dnia w City Chambers, czyli edynburskim ratuszu.
Wielka sala ze ścianami pokrytymi malowidłami opowiadającymi historię miasta była świadkiem mojego oficjalnego stania się Brytyjczykiem. W przysiędze, którą złożyłem, „uroczyście i szczerze potwierdziłem, że stając się obywatelem brytyjskim, będę wierny i lojalny wobec Jego Królewskiej Mości Króla Karola III, jego spadkobierców i sukcesorów. Okażę lojalność Wielkiej Brytanii i będę szanował jej prawa i wolności. Będę przestrzegał jej wartości demokratycznych. Jako obywatel brytyjski będę przestrzegał praw i wypełniał swoje obowiązki i zobowiązania„.
Pulchna pani reprezentująca Lorda Provosta, czyli burmistrza Edynburga, uścisnęła mi dłoń. Dziewczyna prowadząca ceremonię uśmiechnęła się do mnie i wręczyła certyfikat. Później zdjęcie, ciasteczko plus soczek jabłkowy i już szedłem Royal Mile. Jakby bardziej brytyjski w swym garniturze w szkocką kratę, bo włożyłem garnitur w szkocką kratę, do tego biała koszula, krawat błękitny w drobne białe kwiatki, żeby całość nawiązywała do szkockiej niebieskiej flagi z białym krzyżem św. Andrzeja. Jakby bardziej szkocki, brytyjski się stałem chyba. Jakby.
Mo Farah
Do pełni szczęścia potrzebny był mi już tylko paszport. I znowu trzeba było wypełnić aplikację. A w niej pytania standardowe o datę urodzenia i miejsce zamieszkania, ale żeby nie było za łatwo, jest też pytanie: Podaj datę ślubu lub zawarcia innego związku przez twoich rodziców. To jakiś żart! Kto wie takie rzeczy. Nikt. Nawet moi rodzice musieli sobie zrobić burze dwóch mózgów, ale ostatecznie uzgodnili, że to było w św. Jana roku pamiętnego. Znów głębokie ufff. W aplikacji jeszcze trzeba podpiąć elektroniczne zdjęcie, więc zrobiłem sobie eleganckie w garniturze, ale już bez krawata, no bo bez przesady z tą brytyjskością.
Do happy endu było jeszcze kawałek. We wniosku o paszport znów proszą, żeby jakiś znajomy Brytyjczyk potwierdził, że my to my i znów profesor Wothington okazał się prawdziwym, czyli miłym i uczynnym Szkotem. Aplikacja wysłana, dokumenty (polski paszport i certyfikat naturalizacji) poszły do Passport Office następnego dnia. Mój brytyjski paszport przyszedł po kolejnych ośmiu. Jest ciemnogranatowy, choć wydaje się niemal czarny. Na okładce ma godło Zjednoczonego Królestwa i napis: British Passport, United Kingdom Of Great Britain And Northern Ireland. Wszystko na złoto. A w środku są wszystkie niezbędne informacje i zdjęcie bardzo dumnego mnie. Choć bez przesady dumnego, bo starałem się zachować brytyjską powagę i jeszcze więcej brytyjskiej powściągliwości. Przynajmniej na tym zdjęciu.
A o mojej niezachwianej polskości niech zaświadczy to, że nawet mój brytyjski paszport "urodził się" w Polsce, a dokładnie w Tczewie. Tam właśnie od 2020 roku drukowane są wszystkie brytyjskie paszporty. Z Polski wysyłają je samolotami do pewnego biura w Anglii, a stamtąd trafiają do adresatów. Namacalny dowód na moją świeżo nabytą brytyjskość powstał w mieście, którego nazwy żaden porządny Brytyjczyk (nawet na torturach) poprawnie nie wymówi. Ale to już nie mój problem.
Po co mi więc była ta brytyjskość? Można by o tym jeszcze długo opowiadać, ale jedno jest pewne. Teraz mogę lecieć do Australii bez wizy. Zobaczyć Sydney, Uluru i kangury. Sprawić, by marzenie z dzieciństwa w końcu się spełniło. No, to chyba polecę. Na wszelki wypadek zabiorę tam oba moje paszporty. Licho nie śpi.
A Brytyjczykiem, który zdobył złoty medal olimpijski na 10 000 metrów był Mo Farah. Urodził się co prawda w Somalii, ale od ósmego roku życia mieszka w UK. W 2013 roku za zasługi dla lekkoatletyki królowa Elżbieta II nadała mu szlachectwo, więc teraz jest już sir Mo. Ja 10 000 metrów może bym jeszcze (z przerwami na długi odpoczynek!) przebiegł, ale szans na otrzymanie za to szlachectwa z całą pewnością już nie mam. Muszę pomyśleć, jak zostać sirem za coś innego. Obywatelstwo udało mi się zdobyć, więc może i szlachcicem też zostanę. Niech to będzie kolejny cel do odhaczenia. Co mi tam.